Trump walczy z podległymi służbami. Wyniszczający konflikt z Rosją w tle

Donald Trump

Konflikt między Donaldem Trumpem a służbami specjalnymi i organami ścigania był od początku wpisany w tę prezydenturę. Przysłowiowa strzelba wisiała już w pierwszym akcie dramatu, za który można uznać kampanię wyborczą z 2016 r. Istnieje duże prawdopodobieństwo, iż w ostatnim akcie strzelba wystrzeli, bo stawka jest ogromna. W istocie jest to spór o to, czy Trump został prezydentem bez zewnętrznego wspomagania, czy też w jakimś stopniu swoją funkcję zawdzięcza Rosji. Trump ze swoim rozbuchanym, ale już mocno poranionym ego walczy o fotel, o być albo nie być. Prezydent – zdaniem T. Weinera, autora głośnej znanej również na rynku polskim książki „Dziedzictwo popiołów” (Legacy of Ashes) – jest przerażony, obawia się wszystkiego i wszystkich związanych ze śledztwem w sprawie ingerencji Rosji w wybory. Służby specjalne walczą o swoją reputację, pozycję i pieniądze. Żadna ze stron nie odpuszcza.

Napięcia między Białym Domem a służbami specjalnymi nie są niczym nowym w politycznej historii Ameryki. Bracia John i Robert Kennedy nie ufali, z ogromną wzajemnością, szefowi FBI Edgarowi Hooverowi, ale nie mieli odwagi (obawa o „kompromaty”) i determinacji, aby go zwolnić. Prezydent Richard M. Nixon nie poważał CIA, czego nigdy nie ukrywał. Jeszcze w latach 50. XX wieku jako wiceprezydent oskarżał CIA o sprzyjanie J. Kennedy’emu i przyczynienie się do jego porażki wyborczej w 1960 r. Wprawdzie przez długie lata uważał E. Hoovera za swojego najbliższego przyjaciela, ale przyjaźń wygasała w 1970 r., kiedy Hoover nie podzielił jego pomysłów na uwolnienie z konstytucyjnej smyczy kilku służb, w tym FBI. Prezydent Bill Clinton w dużej mierze ignorował swojego pierwszego szefa CIA, ale równie serdecznie nie kochał szefa FBI, którego agenci asystowali przy pobieraniu jego krwi przy okazji śledztwa w sprawie afery z Moniką Levinsky. Podczas kadencji G.W. Busha Biały Dom spierał się z CIA m.in. o broń biologiczną w Iraku czy ocenę sił rebelianckich podczas wojny. Jednak żaden z tych konfliktów nie był tak wyniszczający dla kraju, jak obecny. Ten – zdaniem T. Weinera – nie ma precedensu, jeśli chodzi o głębię bratobójczej politycznej walki. Co gorsza, nie wiadomo dokąd zmierza i czym będzie skutkował.

Służby jako „kryminalne, utajnione państwo” (ang. criminal deep state)

Prezydent D. Trump stoi na czele największego i najdroższego aparatu wywiadowczego na świecie, ale niemal od początku prezydentury postrzega go jako wrogą fantomową armię. Wierzy, że w łonie służb istnieje grupa potajemnie kontrolująca amerykańskie życie, ale jawnie zmierzająca do pozbawienia go funkcji. Prezydent osobiście grozi jej wyniszczeniem. Przez dwa lata atakował społeczność wywiadowczą USA jako całość, ale też niektórych jej przedstawicieli indywidualnie w tak różnych sprawach, jak wojna w Iraku – sprawa maili Hillary Clinton, dymisja Michaela Flynna, tzw. dossier Steele`a, a przede wszystkim śledztwo dotyczące ingerencji Rosji w wybory prezydenckie. Prezydent określa służby jako „utajnione (ukryte) państwo”, a więc mroczne koterie biurokratów osadzonych głęboko w strukturach rządowych działające tak perfidnie, że upodobniają Stany Zjednoczone do „nazistowskich Niemiec”. Te słowa padły, kiedy były agent MI6 Christopher Steele opisał wieloletnią kampanię wpływu rosyjskiego na Trumpa. Prezydent toczy bitwę z ludźmi, których uważa za swoich publicznych przeciwników. Należą do nich wysocy byli funkcjonariusze służb i administracji, którzy krytykują go w artykułach, w książkach, ostrych postach na Twitterze czy w telewizji.

Celem strategii Trumpa, która wydaje się spójna, jest zdyskredytowanie dochodzenia w sprawie ingerencji Rosji w wybory prezydenckie. Prezydent atakuje zarówno śledczych, jak i służby specjalne – tak wywiadowcze, jak i FBI. Oskarża, że uplasowały szpiega w trakcie jego kampanii prezydenckiej, że śledztwo jest skażone uprzedzeniami. Już 11 stycznia 2017 r. Trump pisał na Twitterze o ostrzale służb: agencje wywiadowcze nigdy nie powinny pozwolić, by te fałszywe wiadomości (dot. ingerencji Rosji – dop. autora) wyciekły publicznie”.

W ciągu 22 miesięcy od rozpoczęcia przez FBI dochodzenia dotyczącego potencjalnych kontaktów między członkami sztabu Trumpa a Rosją prezydent atakował własne służby wywiadowcze i organy ścigania znacznie częściej niż potępiał Moskwę za ingerencję wyborczą. Dla przykładu w kwietniu i maju 2018 r. przynajmniej kilkanaście razy zbeształ FBI, byłego dyrektora Jamesa Comeya, specjalnego prokuratora Roberta Muellera, rosyjskie „polowanie na czarownice” i „utajnione państwo”. Natomiast do krytyki prezydenta W. Putina użył Twittera po raz pierwszy i jedyny 8 kwietnia.

Taka retoryka Trumpa chyba już nikogo nie dziwi, natomiast bardziej zastanawiający jest stopień w jakim Republikanie, z definicji propaństwowi, zaangażowali się w wojnę z agencjami zainicjowaną przez Trumpa.

Republikanie, prezentujący się jako partia prawa i porządku, zawsze byli przychylni służbom zajmującym się egzekwowaniem prawa i wywiadem. Tuż przed wyborami prezydenckimi prawnik i rzecznik Trumpa Rudy Giuliani bronił FBI przed krytyką, kiedy prowadziło dochodzenie w sprawie prywatnego serwera poczty Hillary Clinton. Nie uważał wówczas, iż agenci FBI angażują się politycznie. Często chełpił się też swoimi powiązaniami z Biurem i poufną wiedzą. Na kilka dni przed wyborami w wywiadzie dla Foxa ujawnił, że agenci FBI byli „oburzeni” postępowaniem Comeya dotyczącym śledztwa w sprawie maili H. Clinton, że nie zgadzają się z decyzją o oczyszczeniu jej z zarzutów kryminalnych. Potem jego poglądy radykalnie się zmieniły, przemiana była uderzająca. Idąc w ślady Trumpa, nazwał Comeya „haniebnym kłamcą”, zaś śledztwo w sprawie Rosji prowadzone przez R. Muellera, byłego dyrektora FBI, uznał za „skażone” i „całkowicie śmieciowe”.

Trump również w Kongresie ma kilku wiernych sojuszników, próbujących podważyć wiarygodność śledztwa i niezależność Departamentu Sprawiedliwości. Najbardziej aktywny jest republikański kongresman Devin Nunes, który wykorzystując pozycje w Kongresie próbował pozyskiwać informacje na temat śledztwa rosyjskiego z FBI i Departamentu Sprawiedliwości.

Sondaż instytutu Gallupa z końca ubiegłego roku wykazał, że około połowa republikanów uważa pracę FBI za doskonałą lub dobrą, co stanowi 13-punktowy spadek w stosunku do 2014 r. Jednocześnie 69% badanych demokratów oceniło, że FBI wykonuje dobrą lub doskonałą pracę, co stanowiło wzrost o 9%. W ocenie przedstawicieli Gallupa republikańska zmiana poglądów na agencję wynika z podważania przez Trumpa profesjonalizmu FBI i przedstawiania Biura jako urzędu partyjnego.

Szczyt w Helsinkach przelewa czarę goryczy

Decyzja prezydenta Trumpa z połowy sierpnia 2018 r. o cofnięciu byłemu dyrektorowi CIA Johnowi Brennanowi dostępu do informacji niejawnych sprawiła, że jego dotychczasowy „pełzający” konflikt z agencją wywiadowczą przerodził się w otwartą wojnę, jednoczącą przeciwko niemu poważnych emerytowanych funkcjonariuszy wywiadu.

„Przysłowiową czarą goryczy stał się szczyt Putin-Trump w Helsinkach. Byli wysocy rangą przedstawiciele CIA i społeczności wywiadowczej USA bardzo negatywnie przyjęli wystąpienie prezydenta na konferencji prasowej. Ich zdaniem zajął stanowisko tożsame z reprezentowanym przez W. Putina, a krytyczne wobec ustaleń amerykańskich służb co do zaangażowania Rosji w wybory prezydenckie. Według byłego dyrektora CIA Michaela V. Haydena prezydent jawił się jako „surowy, nagi i nieprzygotowany”. John O. Brennan posunął się chyba najdalej, nazywając postawę prezydenta „zdradziecką”, a jego samego „imbecylem” i wyśmiewając upadającą kakistokrację (rządy najgorszych) Trumpa.

Wprawdzie D. Trump często kwestionował wnioski swoich służb dotyczące wpływu Rosji na wybory prezydenckie w 2016 r., ale tym razem uczynił to, stojąc obok prezydenta Rosji. Trump zdawał się trzymać stronę rozmówcy, który – jego zdaniem – był „niezwykle przekonujący w swoim zaprzeczeniu”. Co więcej, skłaniał się do propozycji Putina w sprawie wspólnego śledztwa dotyczącego 12 rosyjskich oficerów wywiadu oskarżonych przez specjalnego prokuratora R.S. Muellera o włamanie się do serwerów Partii Demokratycznej. Trump określił tę ofertę jako „niesamowitą”, oczywiście w pozytywnym sensie.

Powód krytyki obecnych i byłych urzędników wywiadu jest oczywisty: zapraszanie Rosjan do śledztwa skutkowałoby udostępnianiem źródeł i metod wywiadowczych, które są najbardziej strzeżonymi tajemnicami. Amerykańskie służby niechętnie dzielą się tego rodzaju informacjami nawet z członkami komisji Kongresu ds. wywiadu.”.

W konsekwencji decyzja Trumpa o cofnięciu poświadczenia bezpieczeństwa J. Brenanna zmobilizowała trzy pokolenia najwyższych urzędników wywiadu w kraju i zaogniła spór wokół tego, jak należy rozumieć służbę publiczną i dobro publiczne. Szefowie służb reprezentujący zarówno administrację demokratyczną, jak i republikańską mówią głośno to, co wielu obawia się publicznie wyartykułować: urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego.

W połowie sierpnia opublikowano list otwarty 12 byłych dyrektorów i zastępców dyrektorów wywiadu, którzy określili cofnięcie poświadczenia bezpieczeństwa Brennanowi, jako politycznie motywowaną „próbę stłumienia wolności słowa”. W tym gronie znalazł się 95-letni Bill Webster, który kierował FBI za prezydentury Cartera i Reagana oraz CIA za czasów Reagana i Busha, a który nigdy wcześniej – według Weinera – nie krytykował urzędujących prezydentów.

Trump próbuje szantażować swoich adwersarzy listą osób, których poświadczenia bezpieczeństwa są w trakcie przeglądu. Obejmuje ona m.in. Jamesa Clappera, dyrektora wywiadu krajowego za prezydenta Baracka Obamy i dyrektora DIA pod rządami George’a H.W. Busha, a także Billa Clintona, Jamesa Comeya, byłego dyrektora FBI, Michaela Haydena, dyrektora CIA i Agencji Bezpieczeństwa Narodowego za rządów George’a W. Busha, Sally Yates, byłą zastępczynię prokuratora generalnego, Andrew McCabe`a, byłego zastępcę dyrektora FBI.

Jego celem jest zastraszanie krytyków i zmuszenie ich do milczenia. Brennan określił to wprost: „Pan Trump wyraźnie i desperacko stara się chronić siebie i tych, którzy są mu bliscy, dlatego podjął politycznie uzasadnioną decyzję o unieważnieniu mojego poświadczenia bezpieczeństwa. Jest to próba przestraszenia innych, którzy mogą odważyć się rzucić mu wyzwanie”. Brennan uważa, że postawa tej administracji wobec społeczności wywiadowczej stoi w „jaskrawym kontraście” do tego, czego doświadczył, pracując z prezydentami Clintonem, Bushem i Obamą.

Wyniszczająca wojna ma fatalne skutki dla funkcjonowania służb, które mogą wykroczyć daleko poza czas administracji Trumpa. Im bardziej prezydent wzmaga ataki na organy ścigania i wywiadowcze, tym bardziej nieuniknione wydają się długotrwałe szkody dla bezpieczeństwa państwa. Agencje są wciągane w walkę polityczną. Informacje zbierane przez CIA zaczynają być postrzegane jako niewiarygodne, bowiem funkcjonariusze są publicznie nazywani politycznymi agentami. Służby są zatroskane o swoją przyszłość. Etos pracy CIA, ale też innych agencji, polegał na tym, że funkcjonariusze opisywali świat takim, jakim był, oceniali faktyczny stan rzeczy, a nie przez ideologiczny lub polityczny pryzmat. Taka perspektywa pozwalała agencjom wywiadowczym służyć administracjom obu głównych partii.

Oficerowie w służbie bardzo osobiście odbierają ataki na instytucje, w których pracują, i którym poświęcili lata życia. Prosty obywatel amerykański pod wpływem retoryki administracji Trumpa coraz bardziej nabiera przekonania o istnieniu jakiegoś „utajnionego państwa”, które chce obalić prezydenta, i w konsekwencji przestaje ufać służbom specjalnym.

Logika wskazywałaby, że obie strony powinny się zreflektować, przejrzeć taktykę i zmienić zabójczą retorykę. Ale na to się nie zanosi. Trump jest nieobliczalny, a walczy o swoje przetrwanie, zaś oficerowie wywiadu twierdzą, iż dobrze rozważyli swoje wystąpienia. Steven L. Hall, były szef rosyjskich operacji w CIA, stał się uczestnikiem walki, ponieważ czuł, że polityka Trumpa w stosunku do Rosji jest głęboko błędna, o wiele bardziej niż wcześniejsze próby resetowania stosunków z Moskwą.

Byli szefowie agencji wywiadowczych utrzymują poświadczenia bezpieczeństwa z przyczyn praktycznych – chcą doradzać swoim następcom. To amerykańska, wieloletnia tradycja. W poprzednich administracjach szefowie powracali jako doradcy, zgłaszali nowe inicjatywy i oferowali wykuwaną latami wiedzę. Brennan, Clapper czy Hayden mieli dotychczas w agencjach, w których wcześniej służyli, status prawie „nietykalnych”. W obliczu decyzji Trumpa agencje wywiadowcze nie czują się komfortowo. Nie ma jednak żadnych dowodów na to, że którykolwiek z byłych szefów służb niewłaściwie wykorzystywał dostęp do tajemnic lub je ujawnił.

Trump koncentruje się na dostępie do informacji niejawnych garstki czołowych nieprzychylnych mu urzędników, co przysłania o wiele większy, wieloletni problem bezpieczeństwa narodowego – ogromną liczbę osób mających dostęp do tajemnic państwowych. Według najnowszego raportu Biura Dyrektora Wywiadu Narodowego prawie 4,1 miliona osób posiada takie poświadczenie. Wprawdzie w 2013 r. dostęp do tajemnic państwowych miało 5,2 miliona osób, to jednak i obecna liczba sprawia, że system jest trudny do zarządzania, opóźnia wydawanie nowych poświadczeń, ale i przeglądy istniejących.

Wnioski

Według wielu amerykańskich ekspertów szkody wyrządzone przez Trumpa społeczności wywiadowczej i organom ścigania polegają na erozji wypracowanej tradycji i norm instytucjonalnych, na których dotychczas opierały one swoje istnienie. Dla przykładu działalność FBI i Departamentu Sprawiedliwości była dotychczas autonomiczna, a prowadzone przez nie dochodzenia niezależne od Białego Domu. Ataki mogą również wywoływać efekt mrożący – służby w mniejszym stopniu będą chciały dzielić się informacjami i wiedzą z Kongresem oraz instytucjami rządowymi. Już na początku prezydentury Trumpa pojawiały się obawy co do przekazywania informacji administracji, która nie szanuje tajemnic państwowych. Ten trend może się pogłębiać. Wprawdzie w USA istnieje tradycja walk instytucji rządowych na niższym szczeblu, na przykład za pomocą instrumentu ograniczeń finansowych, ale to, czego doświadczamy obecnie – zmagań na wysokim szczeblu z prezydentem jako wojownikiem w roli głównej, jest sprawą bez precedensu. W polityce amerykańskiej istniały strefy ochronne, których się nie dotykało, a co do wartości których istniał powszechny konsensus polityczny. Takimi strefami był m.in. wywiad, kontrwywiad, struktury bezpieczeństwa i wymiar sprawiedliwości. Wydaje się, że wiele z tych instytucji powoli traci ten status, stając się instrumentami w bieżącej walce politycznej. Warto jednak mocno podkreślić, iż amerykańska demokracja jest na tyle silna, iż poradzi sobie z tymi turbulencjami. Jednak rany mogą się zabliźniać długo.

Autor: radca prawny Robert Nogacki, Marek Ciecierski, Kancelaria Prawna Skarbiec specjalizuje się w ochronie majątku oraz doradztwie strategicznym dla przedsiębiorców.