Ekonomiści: Inflacja rozlewa się po Polsce, bo jest nietłumiona

pieniądze

W sprawie inflacji głos zabrały właśnie dwa tuzy. Jeden z nich to ikoniczny Ben Bernanke – były kierownik Fed, czyli banku centralnego Stanów Zjednoczonych. Drugi też sroce spod ogona nie wypadł, jego nazwisko jest znane. To Olivier Blanchard były główny ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego (IMF). Obaj udzielają się teraz w instytucjach badawczych. Pierwszy w Brookings Institution, drugi w Peterson Institute.

Panowie uważają, że spieranie się, czy inflację wywołały w 2021 roku w USA rządowe bodźce finansowe, czy pandemia, jest od rzeczy, bo zadziałały obie te przyczyny razem. Pogląd ten wyrazili na piśmie w stanowisku zatytułowanym „What Caused U.S. Pandemic-Era Inflation”,  przygotowanym na konferencję „The Fed: Lessons learned from the past three years”. Podkreślają zupełnie rozsądnie, że warunkiem zmierzchania inflacji jest schłodzenie amerykańskiej gospodarki, co wiązać się musi ze wzrostem bezrobocia.

Autorzy twierdzą, że najważniejszym zapalnikiem i paliwem inflacji był w Ameryce szok cenowy na rynkach produktowych w połączeniu z brakami w zaopatrzeniu. Dodają jednak, że skutki przegrzania rynku pracy w USA na wzrost płac nominalnych i inflację są bardziej uporczywe (persistent) niż efekty wymienionych szoków produktowo-rynkowych, a więc powrót w Ameryce do celu inflacyjnego wymagać będzie osiągnięcia i utrzymania lepszej równowagi między popytem a podażą pracy.

Bernanke i Blanchard są zatem zdania, że wskaźnik bezrobocia powinien w Stanach wzrosnąć z obecnych 3,4 proc. do ponad 4,3 proc. Opinię tę wyrażali już wcześniej niektórzy ekonomiści z Fed wskazując, że obecne zatrudnienie kształtuje się powyżej wskaźnika tzw. bezrobocia naturalnego ustalonego na podstawie danych historycznych na 3,5 – 4 proc. Jest to oczywiście przedział arbitralny, więc niekoniecznie obiektywny, także dlatego, że odzwierciedla zupełnie inne kiedyś niż teraz warunki i strukturę gospodarki.

W nieco bardziej szczegółowym obrazie, w 2021 r. podstawowym źródłem amerykańskiej inflacji były braki zaopatrzeniowe i wzrost cen energii, przy czym braki w zaopatrzeniu odzwierciedlały ograniczoną podaż w połączeniu ze wzrostem popytu wywołanym przez wielki bodziec finansowy z racji uruchomienia na początku tego roku wielkiego „Amerykańskiego Planu Ratunkowego” prezydenta Bidena polegającego na awaryjnym wydatkowaniu 1,9 bln (1 900 mld) dolarów.

Potem jednak pandemiczne zakłócenia zaczęły zanikać, ale inflacja nie spadała, ponieważ w rezultacie nadal wtedy niskich stóp procentowych (0,25 proc. w 2021 r.) i nawału świeżej gotówki od rządu popyt był nadal bardzo silny. Rynek pracy był przegrzany na co wskazywała wysoka przewaga wolnych stanowisk do obsadzenia nad liczbą osób bezrobotnych. Poza tym, pierwsze oznaki i postępy inflacji obudziły czujność zatrudnionych, którzy w przewidywaniu dalszego wzrostu cen domagali się rekompensaty płacowej i wobec braku rąk do pracy mieli przewagę negocjacyjną.

W innej pracy przygotowanej na wspomnianą konferencję (The Inflation Surge of the 2020s: The Role of Monetary Policy) były wiceszef Fed Donald Kohn, teraz w Brookings Institution, i ekonomista akademicki z Brown University Gauti B. Eggertsson dodają, że swoje za uszami ma także bank centralny. W 2020 r. Fed przyjął mianowicie zasadę, że stopy procentowe pozostaną w okolicach zera dopóty, dopóki zatrudnienie nie dojdzie do maksymalnego możliwego poziomu, nawet jeśli dojdzie do przekroczenia celu inflacyjnego w wysokości 2 proc. Innymi słowy, zatrudnienie ważniejsze od (lekkiej) inflacji.

W Polsce urzędowa dysputa w sprawie inflacji podporządkowana jest celom politycznym ogromniejącym w oczach wraz ze zbliżaniem się wyborów. Argument o inflacjogennych skutkach pandemii nie budzi zastrzeżeń, choć po fakcie widać również, że monetarno-fiskalna reakcja była wówczas przesadzona. Zarzutu z tego czynić jednak nie wypada, bo nikt nie wiedział wtedy, co koronawirus zdoła nawyczyniać. Zarzuty dotyczą tego co było potem, bo cała Europa chorowała, a niemal wszędzie inflacja jest teraz znacznie niższa.

W oficjalnym przekazie NBP mowa jest przede wszystkim o tzw. putinflacji i budzi to sprzeciw. Warunki w Europie uzależnionej jeszcze niedawno od gazu i ropy z Rosji oraz sąsiadującej z terenami objętymi wojny Rosji z Ukrainą różnią się oczywiście od uwarunkowań amerykańskich, gdzie własnych węglowodorów w bród, a dozbrajanie Ukrainy oddziałuje pobudzająco na gospodarkę. Jednak teza o podstawowych źródłach niesłychanie wysokiej inflacji w Polsce wypływających podobno z okolic Kremla trąci na kilometry zacietrzewieniem niemerytorycznym, bo politycznym.

Napaść na Ukrainę nastąpiła w końcu lutego 2022 r. Tymczasem już w listopadzie i grudniu 2021 r., a więc na kilka miesięcy przed wojną u naszych granic, inflacja w Polsce poszybowała do (odpowiednio) 7,8 proc. i 8,6 proc.

Również dane nt. tzw. inflacji bazowej, czyli po wyłączeniu wzrostu cen żywności i energii składającego się na tzw. putinflację, potwierdzają, że NBP i rząd w tej kwestii głównie kręcą. NBP podaje na podstawie danych GUS, że w kwietniu 2023 r. inflacja bazowa wynosiła w porównaniu z tym samym miesiącem 2022 r. 12,2 proc., a inflacja konsumencka (CPI) – 14,7 proc. W uproszczeniu, bo droga energia wpływa w jakimś stopniu na ceny towarów nieżywnościowych, „putinflacja” wynosi zatem jedynie 2,5 proc. lub tylko nieco więcej.

Politykę podobną choć jeszcze gorszą od prowadzonej w Polsce forsują Węgrzy, którzy są jednak w niemal przyjacielskich stosunkach z Rosją. Inflacja konsumencka wynosiła tam w kwietniu 2023 r. katastrofalne 24,5 proc. Węgry mają w Unii najwyższą inflację, a Polska ciągle próbuje im dorównać  – jest na piątym miejscu od końca.

I jeszcze jedno, chyba najważniejsze. Z polskiej perspektywy inflacja w USA w wysokości 4,9 proc. w kwietniu br. jest mała, choć tam mówią o niej bardzo duża. Po 10 kolejnych podwyżkach w ciągu minionych 14 miesięcy główna stopa procentowa Fed ustalona została na początku maja 2023 r. w przedziale od 5 proc. do 5,25 proc. a więc jest o nawet 35 punktów bazowych wyższa od inflacji i nadal nie ma pewności, czy nie zostanie podniesiona jeszcze bardziej. W Polsce stopa referencyjna NBP stoi w miejscu od września 2022 r., wynosi 6,75 proc. i jest niższa od wskaźnika inflacji aż o 7,95 punktów procentowych.

Słychać, jak Tajemniczy Don Pedro z Krainy Deszczowców powtarza pod nosem bez ustanku – karramba, choć to przecież nie jego, a nasz kłopot.

Wnioski przedstawione w obu omówionych bardzo pokrótce pracach z USA przystają do polskich realiów, choć u nas inflacja jest „niebotycznie” wyższa, ponieważ w odróżnieniu od działań podejmowanych przez Fed jest nietłumiona. Bezczynność w tej mierze wynika z obłudnej troski o lud pracujący miast i wsi, a w wyrazie praktycznym z taktyki przesuwającej własną (potencjalną) aktywność w tej mierze na okres „po wyborach” lub pozostawiającej problem obecnej opozycji, co tej się nie przysłuży.

Autor: Jan Cipiur, Członek Towarzystwa Ekonomistów Polskich